Polski Bill Gates żył w biedzie
Jacek Karpiński, twórca pierwszego polskiego minikomputera, protoplasty peceta, żył w biedzie i zapomnieniu.
Pałac Kultury i Nauki. Muzeum Techniki.
Cmentarzysko dawnych zaskoczeń. Na drugim piętrze, wśród przedmiotów dziwnych i z wyglądu nudnych, stoją trzy niepozorne maszyny.
Na nich tajemnicze symbole: AAH, KAR-65. Jest też pudełko z pokrętłem i mnóstwem białych przełączników. Pod nimi tabliczka: K-202.
Szkolne wycieczki przemykają obok, bo też mało kto zna zaskakującą historię tych niepozornych przedmiotów. Zwłaszcza ostatniego. I człowieka, który je stworzył. Historię przewrotną i tragiczną, która mogła się wydarzyć tylko w Polsce. Wiele lat temu.
Mały Jacek
Wojna. Batalion Zośka. Ten sam, w którym walczył Kamil Baczyński. Mały Jacek wspomina, jak to na dyżurze, z nudów, wspólnie układali głupie wierszyki o byle czym, jedną zwrotkę Kamil, jedną on. Dla zabicia czasu. Powstanie. Pierwszy dzień. Mały Jacek jedzie z bronią z Dolnego Mokotowa na plac Zawiszy. Pech. Strzelanina. Na rogu Chałubińskiego i Koszykowej niemieckie kaemy wytłukły prawie cały oddział. On dostał kulę w kręgosłup. Ot, i cała powstańcza historia. Trzy dni później zginął Kamil. A Mały Jacek zaczynał naukę chodzenia. Dzisiaj porusza się bez laski, chociaż niemiecka kula wciąż tkwi w kościach. Przeszłość nieraz jeszcze da o sobie znać.
Skończyła się wojna, zaczął komunizm.
— W czerwcu1945 r. zdałem maturę. Potem Politechnika Warszawska. I fascynacje maszynami. Wtedy cudem techniki był amerykański komputer ENIAC. Jeden z pierwszych. Tak wielki, że zbudowano dla niego specjalną halę, a obok elektrownię, która go zasilała — wspomina Jacek Karpiński, ps. Mały Jacek.
Do niedawna uważano, że był to pierwszy komputer na świecie. Ważył prawie 30 ton, zajmował 140 mkw. i składał się z ponad 18 tys. lamp elektronowych. Po wojnie, gdy odtajniono niektóre dokumenty brytyjskiego wywiadu, okazało się, że Brytyjczycy z ośrodka kryptograficznego w Bletchley Park ubiegli Amerykanów o dwa lata. W 1941 r. zbudowali pierwszy sprawnie działający komputer na świecie o nazwie Colossus.
dalej.........
— Po studiach z nakazu pracy robiłem nadajniki radiowe dla ambasad, które dzięki nim komunikowały się z Polską.
Spore, dwukilowatowe — mówi Karpiński.
Kiedy odpracował studia, przeniósł się do PAN, gdzie wreszcie rozwinął skrzydła. I stworzył swoją pierwszą „mądrą” maszynę. Do przepowiadania pogody.
— AAH była pierwszą na świecie maszyną, która pomagała tworzyć długoterminowe prognozy pogody. Po wprowadzeniu danych z obserwacji Słońca na ekranie pojawiał się wynik. W sumie to był taki wielki procesor o wymiarach dwa metry na półtora. Maszyna pracowała dwa lata. Ale pewnego dnia spadła ze schodów — wspomina Karpiński.
Po prostu podczas przenoszenia tragarze nie utrzymali komputera wielkości szafy i przyrząd runął z wysokości dwóch pięter. Na oczach jego twórcy. Przykre. Karpiński wykonał jeszcze kilka innych maszyn, jak na owe czasy rewolucyjnych. Chociażby pierwszy na świecie analogowy komputer do działań różniczkowych AKAT-1. Albo perceptron. Maszyna, która sama potrafiła rozpoznawać otoczenie i uczyć się. Miała kamerę i system do analizy obrazu pokazywanego jej np. trójkąta. Bez problemu wskazywała jego cechy charakterystyczne i identyfikowała jego kształt.
— Perceptron nie miał jakiegoś konkretnego zastosowania. To była raczej sztuka dla sztuki, zabawa. Podstawą działania była sieć neuronowa, składająca się z 2 tys. tranzystorów. Poza podobnym urządzeniem w Stanach Zjednoczonych nikt na świecie czegoś takiego nie zbudował — twierdzi Karpiński.
Bo na sztuczną inteligencję było jeszcze za wcześnie. W 1964 r. FSO produkowała syrenki. Po ulicach jeździły wołgi i warszawy. Niewielu obywateli i towarzyszy wiedziało, co znaczy słowo komputer.
Co też nieraz im Karpiński wytykał.
Maszyna KAR-65
Co musi czuć człowiek, który w szarej rzeczywistości siermiężnego komunizmu wybiega myślami lata do przodu i konstruuje urządzenia wyprzedzające swoją epokę? Dumę?
Jakież frukty musiał dostawać od władzy za taką robotę? Jakże musiał być hołubiony? Wiodło mu się niezgorzej?
—
Nie te czasy. Bycie inteligentnym bardziej szkodziło, niż pomagało.
Owszem, pozwalano tworzyć maszyny, ale gdy powstawały, zaczynały się kłopoty.
Wpierw był szum, potem maszyna zamiast do ludzi trafiała do piwnicy pod klucz, i cisza.
A już nie daj Boże, żeby gazety napisały. Cenzura zabraniała. Bo jak naukowcy, to tylko radzieccy.
I jak naukowe osiągnięcia, to tylko radzieckich naukowców. Polacy to kopanie węgla i ziemniaków.
Prasa, owszem, pisała, że mamy pierwsze miejsce na świecie, ale w uprawie ziemniaka.
O technicznych osiągnięciach cisza — mówi Karpiński.
A nasz bohater, ku utrapieniu komunistów, co skończył jakąś maszynę, zaraz zaczynał następną, równie zmyślną.
Po wynalezieniu perceptronu ówczesny kierownik Pracowni Sztucznej Inteligencji w Instytucie Automatyki PAN odmówił mu pieniędzy na dalsze konstrukcje.
Miarka się przebrała.
—
Ubek i kawał durnia.
Podstawiał mi nogę, kiedy tylko mógł, więc z opanowanej przez komunistów PAN przeniosłem się na Uniwersytet Warszawski, do Instytutu Fizyki Doświadczalnej, pod skrzydła profesora Pniewskiego, wspaniałego człowieka.
Mogłem dalej robić swoje — mówi Karpiński.
Pniewski miał problem. Z ośrodka CERN w Szwajcarii (Europejski Ośrodek Badań Jądrowych, ten sam, w którym w 1989 r.
Tim Berners-Lee wymyślił i stworzył sieć WWW) otrzymywał tony danych, których nie potrafił analizować.
Bo nie miał na czym. Karpiński zbudował mu kilka urządzeń, w tym komputer do analizy danych KAR-65.
— Był znacznie szybszy i tańszy od ówczesnej Odry.
Wykonywał 100 tys. operacji na sekundę i kosztował jakieś 6 mln złotych.
Odra była wolniejsza, za to kosztowała 200 mln złotych — wspomina Karpiński.
Zbudował jeden taki komputer, który pracował jeszcze w latach osiemdziesiątych.
Mógł więcej, ale:
— Wokół mnie zagęszczała się atmosfera. Byłem wrogiem ludu.
Co chwila Pniewski dostawał anonimy, że jestem hochsztaplerem, że nigdy nic nie zbudowałem.
On mi je czytał i pytał: Jacek, ale ty mi zrobisz ten komputer, prawda? — opowiada Karpiński.
Wrogiem ludu? Jakim sposobem? Przecież robił rzeczy wyjątkowe za pieniądze i ku chwale PRL-u.
— Ktoś się dokopał w moim życiorysie, że walczyłem w AK.
Do tego doszła zwykła ludzka zawiść, że ja potrafię, że mnie się udaje, a innym nie.
To wystarczyło. Poza tym komuniści hołubili robotników i chłopów, a nie intelektualistów —
mówi Karpiński.
Dlatego następne KAR-65 nie powstały.
Karpiński zaczął jednak pracować nad czymś zupełnie innym, rewolucyjnym.
Czymś, co wyprzedzało swoje czasy o wiele lat i mogło zapewnić mu życie w luksusach, ale stało się największym jego utrapieniem.
To coś nazywało się K-202.
Miłe złego początki
Był rok 1969.
Karpińskiemu marzyło się, żeby cały komputer dało się wsadzić do pudełka po butach.
Marzenie jak na owe czasy księżycowe. K-65 był wielki jak dwie szafy. Odra potrzebowała osobnego pokoju.
Kto wtedy słyszał o miniaturyzacji? I to nie tylko w Polsce. Ale Karpiński się uparł.
—
Poszedłem z pomysłem minikomputera do znajomego pułkownika z Zegrza. Mało nie spadł z krzesła, gdy mu go przedstawiłem.
Powiedział: rób, wojsko kupi każdą ilość. Zamówienie z armii otwierało wszystkie drzwi.
Jedyną firmą w PRL-u, która mogła wyprodukować taki komputer, były zakłady Zjednoczenia Mera.
Dyrektor Huk zainteresował się pomysłem. Zwołał komisję do jego oceny — mówi Karpiński.
Po kilku tygodniach komisja uradziła: tego nie da się zrobić, bo nie ma i nie będzie takiej technologii, która pozwoliłaby dwie szafy wcisnąć do pudełka po butach.
Bo jakby była, to Amerykanie dawno by już coś takiego zbudowali. A nie zbudowali.
—
W Merze poradzili mi, żebym poszukał naiwnych gdzie indziej. Projekt minikomputera pokazałem znajomemu Anglikowi.
To był handlowiec, więc miał znajomości. Pokazał go specom z branży komputerowej. Olśniło ich.
Uznali to za najlepszą konstrukcję logiczną, jaką widzieli, i od razu padła propozycja produkcji w Anglii pod angielską nazwą — mówi konstruktor.
No, właśnie, byłoby jak niegdyś z Enigmą.
Karpiński, na swoje nieszczęście, chciał tego uniknąć i postawił warunek: produkcja w Polsce za pieniądze angielskie.
Przeszło.
— Wróciłem do Mery z opinią Anglików. A tu wciąż mur. Nie da się — wspomina Karpiński.
Pomógł przyjaciel, Stefan Bratkowski. Zapukał do kilku drzwi.
Otworzył ówczesny minister nauki Jerzy Łukasiewicz, późniejszy spec od propagandy w KC, który zmusił Zjednoczenie Mera do produkcji komputera. Powstała polsko-angielska spółka. My — miejsce i ludzi, Anglicy — pieniądze i zachodnie komponenty.
— Partia się zgodziła, więc produkcja ruszyła. Mera podpisała umowę z firmami Data-Loob i MB metals i tak powstał Zakład Mikrokomputerów. Zostałem jego kierownikiem. Zaraz też zaczęły się pielgrzymki różnych partyjnych aparatczyków i wsadzanie do mojego zespołu znajomych, a to dyrektora, a to księgowej. Zapach dewiz kusił. Połowa z nich to ubecy. Na szczęście, zespół techniczny miałem swój — mówi Karpiński.
Z Karpińskim pracowali, m.in.: Ewa Jezierska, Andrzej Ziemkiewicz, Zbysław Szwaj, Teresa Pajkowska, Krzysztof Jarosławski. Młodzi entuzjaści. Ruszyło z kopyta. W małym domku, nieopodal zakładów Mery w podwarszawskich Włochach. Zakłady stoją do dzisiaj (na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Hynka). Domek też.
Gierek pomoże
K-202 był małym modularnym komputerem o uniwersalnym zastosowaniu. Jego sercem były 16-bitowe układy scalone. Komputer wzorem współczesnych miał pamięć stałą i operacyjną, które można było rozszerzać, oraz własny system operacyjny — SOK (System Operacyjny Karpińskiego). Dzięki zastosowaniu przez Karpińskiego adresowania stronicowego, komputer dysponował zawrotną jak na owe czasy pamięcią 8 MB (pierwsze amerykańskie minikomputery miały zaledwie 64 kB pamięci), wykonując milion operacji na sekundę, szybciej niż pierwsze komputery osobiste IBM PC, które pokazały się 10 lat później.
— K-202 był ewenementem w Europie, a może i na świecie. Bodajże pierwszy mikrokomputer na świecie. Początek ery minimalizacji w komputerach, w wyniku której powstały pecety — mówi Zbysław Szwaj.
W zespole Karpińskiego zajmował się mechaniczną stroną K-202, wszystkimi układami mechanicznymi, był również projektantem stylistycznym komputera.
Protoplasta peceta?
— Absolutnie. K-202 zaprojektowałem w 1969 r., a pierwszy pecet IBM powstał w 1982 r., a i tak mu do pięt nie dorastał — dodaje Karpiński.
Pracowali po 10-15 godzin na dobę.
— Byliśmy zgranym zespołem młodych studentów, zapaleńców.
Karpiński był dyktatorem w kwestii rozwiązań konstrukcyjnych, często pytał nas o opinie, ale i tak robił po swojemu. Pasjonowała nas ta robota. Często spaliśmy w zakładzie. Razem spędzaliśmy wolny czas.
Zarabialiśmy tyle, co wszyscy, grosze.
Karpiński miał wiele patentów, z których dostawał pieniądze, więc często nam dawał na jedzenie albo ubranie.
Ale i tak żaden z nas nigdy nie powtarzał, że: „za pięć trzecia bierz kapotę, s... na szefa i robotę, tak dożyjesz starczej renty nawet w d…ę niekopnięty” — wspomina Zbysław Szwaj, który dzisiaj, wraz z synem, prowadzi w Mielcu własną firmę Leopard.
W rok powstał gotowy model, rok później prototyp.
W 1971 r. minikomputer po raz pierwszy wyszedł poza mury pracowni. Na Targach Poznańskich, do stoiska, na którym stał niepozorny K-202, podszedł Edward Gierek z Piotrem Jaroszewiczem.
Za nimi świta wszystkich ministrów. Krawaty. Zachwyty.
— W pewnej chwili Gierek pyta mnie, czy będziemy w stanie go produkować na masową skalę? Ja mu na to, że tak.
A dacie radę? Ja mu na to: a pomożecie? Wyczuł żart, ale odparł: pomożemy. Pamiętam, że obok było stoisko Elwro, które produkowało Odrę, ale tam I sekretarz nawet nie zajrzał.
To był dla nich straszliwy policzek — wspomina Karpiński.
Gierek pomógł. O K-202 zaczęła pisać polska prasa. I zagraniczna. Do pracowni Karpińskiego zaczęli zjeżdżać naukowcy zza żelaznej kurtyny.
I dziwili się, jakim cudem w kraju, gdzie pralki są na talony, a po banany ustawiają się kolejki, powstał tak szybki minikomputer. Radzieccy naukowcy, którzy dopiero co skopiowali IBM 360, też przyjeżdżali. I dziwili się.
— Ławronow (główny konstruktor komputera RIAD, wiernej kopii IBM) nie mógł się nadziwić, że to, co u niego zajmuje całą ścianę, u mnie mieści się w walizce.
Gdy wylałem na K-202 herbatę, po czym zrzuciłem go ze stołu, oczy zrobiły mu się jak denka od butelki. Komputer wciąż działał — wspomina Karpiński.
Tajemnica trwałości drzemała w stykach. Wszystkie złocone.
Z pierwszej produkcji 15 egzemplarzy poszło do Anglii, reszta rozeszła się w Polsce. Kilka kupił Franciszek Szlachcic do MSW, kilka trafiło do MSZ, Marynarki Wojennej („służył” na ścigaczu, jako komputer sterujący ogniem). Jeden pracował w Hucie im. Lenina, drugi w FSO, inny pojechał nawet do Szwajcarii, do CERN-u.
— Przygotowywaliśmy właśnie kolejną partię, tym razem 200 sztuk, gdy pojawiły się schody. A to problem z tym, a to z tamtym — mówi Karpiński.
Nie wiedział wtedy, że w KC zapadł wyrok. Na niego i na K-202.
Wyrok
— Karpiński to człowiek na wskroś uczciwy, patriota, wielki naukowiec. I zupełne beztalencie ekonomiczne. No i ta jego arogancja wobec ówczesnej władzy. Często powtarzał, że przeżył okupację, więc komunę też przeżyje. I wcale się z tym nie krył — twierdzi Szwaj.
Arogancja? Wobec ręki, która go karmiła?
— Kiedyś wizytowała nas partyjna wierchuszka. Jednemu z partyjniaków wypalił wprost, że jego wiedza wystarczyłaby co najwyżej do budowy nocników — wspomina Szwaj.
Ekonomicznie nieporadny naukowiec, do tego arogant wobec władzy. Musiało się skończyć tragicznie. Ale było coś jeszcze. Zawiść. Elwro, gdzie produkowano Odrę, nie zapomniało incydentu z Targów Poznańskich. Dyrekcja poskarżyła się ówczesnemu premierowi Piotrowi Jaroszewiczowi, że Karpiński chce ich zniszczyć.
— W Elwro 6 tysięcy ludzi robiło wolniejszą, droższą i wielką Odrę, podczas gdy ja z 200 ludźmi o wiele lepszy minikomputer. Nasz wkład dewizowy wynosił 1800 dolarów, ich — 30 tys. dolarów. Oni nie mieli zamówień, my po targach mieliśmy na prawie 3 tysiące sztuk. Wiadomo było, że nasz sukces ich zje, więc zamiast współpracować, walczyli o swoje tyłki — mówi Karpiński.
Skutecznie. Po kilku miesiącach Karpiński dostał wymówienie. Strażnicy wyprowadzili go z zakładu, którym kierował. 200 niedokończonych minikomputerów zostało zniszczonych. To był koniec K-202. I koniec inżyniera Karpińskiego. Wilczy bilet w nauce i odebrany paszport. W urzędzie paszportowym widniała adnotacja premiera Jaroszewicza — „
Nie wydawać do odwołania. Powód: sabotażysta i dywersant gospodarczy”. Nagle, niemal z dnia na dzień, został wrogiem ludu.
— Kiedyś spotkałem na Marszałkowskiej znajomego. Powiedział, że pierwszy raz w życiu widzi dywersanta i sabotażystę, który w PRL-u chodzi sobie wolno po stolicy — wspomina Karpiński.
Wesoły epizodzik. Ale losy konstruktora wesołe nie były. Mógł robić wszystko, pod warunkiem że nie będą to komputery. Czyli nic. Minister przemysłu maszynowego Tadeusz Wrzaszczyk chciał go zagonić na „front” konteneryzacji kraju. Wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami ze złości. Machnął ręką na przeszłość. Skończył kurs rolniczy. Wydzierżawił starą chałupę na Mazurach. We wsi zapadłej.
I 30 ha nieużytków. Wstawił okna, podciągnął kabel z prądem, zbudował kominek. Dało się mieszkać. On, konstruktor maszyn matematycznych, i ona, żona Ewa, magister matematyki i informatyki. On karmił świnie i kury, ona doiła jedyną krowę. Taki był układ. Raz w tygodniu jeździł jeszcze na Politechnikę Warszawską dać wykład studentom budownictwa, dla pieniędzy. Przy okazji sprzedać jajka. I tak do 1980 r., gdy do pobliskiego PGR-u przyjechali dziennikarze. Dyrektor wspomniał im coś o oryginale z pobliskiej wioski, co przychodzi po paszę dla kur i bajdurzy o komputerach. Pojechali z ciekawości. Wrócili z Kroniką Filmową. Bo wśród świń znaleźli „słynnego budowniczego komputerów”. Do kamery Karpiński wypalił, że woli prawdziwe świnie od ludzi. Poszło w Polskę. Później Aleksander Bocheński napisał artykuł: „Konstruktorzy do świń!”.
Doradca Balcerowicza
Dalsze losy inżyniera Karpińskiego są mniej sensacyjne, choć niejeden palnąłby sobie w łeb. Karpiński wyjechał do Szwajcarii, do swojego przyjaciela Stefana Kudelskiego (tego od magnetofonów). Trzy dni później wybuchł w Polsce stan wojenny. Otworzył firmę Karpiński Computer Systems. Zrobił robota sterowanego głosem. Już miał rozpocząć produkcję. Nie zdążył. Zbankrutował. Potem wymyślił Pen-Readera, skaner do wczytywania tekstu. W 1990 r. wrócił do Polski z zamiarem jego produkcji. Nie starczyło pieniędzy. Wyprodukował 500 sztuk, zanim BRE Bank położył rękę na produkcji i jego domu w Aninie. Kredyt okazał się zabójczy. 120 procent odsetek. Karnych. Kolejny pomysł — kasa dla handlarzy targowych i małych sklepów. Jak twierdzi, tak małej (20/16 cm) nie zbudowano wtedy nigdzie na świecie. Miał już umowę z Libellą. Nie wypaliła. Podpisał drugą, z Apatorem. Produkcja miała ruszyć lada dzień. Brakowało jedynie zamówionych w Warszawie płyt głównych. Przyszły, ale:
— Wszystkie spieprzone, co do jednej. Całe 3 tysiące.
Potem wyszło, dlaczego. Ten sam kooperant robił płyty dla konkurencji, która miała siedzibę w tym samym budynku, co on — mówi Karpiński.
Dwa lata był doradcą ds. informatyki ministra Leszka Balcerowicza i Andrzeja Olechowskiego.
— Na trzy czwarte etatu, żeby móc robić swoje komputery, a nie tylko papierki — wspomina Karpiński
Dzisiaj ma 81 lat. Mieszka w wynajętej, skromnej kawalerce we Wrocławiu. Nie żyje w luksusie, jak sądził pewien Szwajcar, któremu Karpiński opowiedział o swoich wynalazkach. Część emerytury zabiera bank za niespłacony kredyt. Karpiński ledwo się porusza. Niemiecka kula. Ale na pytanie, kim jest, odpowiada dziarsko: programistą. I z wysiłkiem sięga na półkę po najnowszy wynalazek, niewielki przedmiot mieszczący się w dłoni — skaner dla księgowych, który rzędy cyfr z ksiąg handlowych zamienia na kolumny w Excelu, automatycznie wychwytując i korygując ewentualne błędy w obliczeniach.
— To dzieło moje i syna Daniela, który niedawno założył firmę informatyczną. Na razie sprzedajemy skaner w Szwajcarii. W Polsce wciąż szukamy kogoś, kto by go sprzedawał — mówi Karpiński.
Czyżby historia się powtarzała? Karpiński już się nie przejmuje.
— Mam własny sposób na kłopoty: gdy nic nie mogę zrobić, po prostu je olewam — mówi konstruktor.
Jego dawny współpracownik Zbysław Szwaj też ma na swoim koncie wiele konstrukcji i wynalazków, począwszy od spektrometru, aparatu do diagnozowania tarczycy, a skończywszy na radiometrycznym znaczniku planktonu. Ale skończył z tym. Dzisiaj produkuje sportowego Leoparda z 405-konnym silnikiem Corvetty. Ręczna robota. Za 150 tys. dolarów od sztuki.